Z cyklu: okruchy historii
Mój skarb
Wojenne losy Wiktora Szalatego
Jest 23 maja 1943 r. Wzruszające pożegnanie z rodzeństwem i pozostałymi członkami rodziny. Wyruszam do polskiego wojska wraz z innymi poborowymi, którzy zgłosili się do Rajonwojenkomatu w Karpogorach. Na otrzymanym skierowaniu adres przeznaczenia: Sielce nad Oką. Podróżujemy kilka dni. Najpierw samochodem, później pociągiem. W głowie natłok różnych myśli: jak będzie, co mnie czeka, kiedy będę mógł się ponownie spotkać z najbliższymi?
Docieramy wreszcie na miejsce. Przechodzimy procedury związane z przyjęciem rekruta do wojska. Otrzymuję przydział do szkoły podoficerskiej w szkolnym batalionie 3 pułku piechoty, 1 dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Struktura organizacyjna tego batalionu, dowodzonego przez kpt. Kapuścińskiego wyglądała następująco: dwie kompanie piechoty, kompania ciężkich karabinów maszynowych, kompania moździerzy 82 mm., pluton rusznic przeciwpancernych i mój pluton fizylierów, czyli żołnierzy wyposażonych w broń automatyczną, przeznaczonych do specjalnego, szybkiego reagowania. Przez kolejne tygodnie zdobywaliśmy wiedzę ogólnowojskową niezbędną każdemu żołnierzowi, a w przyszłości podoficerowi, dowodzącemu drużyną lub plutonem. Wielkim przeżyciem dla wszystkich żołnierzy była przysięga, złożona 15 lipca 1943 r. w 533 rocznicę bitwy pod Grunwaldem. Nie było dla nas taryfy ulgowej. Kontynuowaliśmy mozolne ćwiczenia. Dowódcy powtarzali: "im więcej potu na ćwiczeniach, tym mniej krwi w boju". Mieli rację. Bardzo przydawało się w późniejszych walkach doświadczenie, zdobyte podczas szkoleń i morderczych ćwiczeń.
Pośród dni wypełnionych do późnego wieczora różnymi zajęciami, zdarzały się czasem takie jak ten, który utkwił bardzo w mojej pamięci.
Było to w Sielcach nad Oką w końcu sierpnia 1943 r. Do naszego plutonu przybiegł zastępca komendanta szkoły, por. Lew Połzun.
-Czterech ochotników potrafiących pływać. Za mną!
Czyściliśmy broń. Coś ciekawego się szykuje, pomyślałem. Bez zastanowienia zgłosiłem się z trzema innymi kolegami. Pobiegliśmy za porucznikiem. Ze stołówki zabraliśmy 2 wanny, z magazynku obok zapakowaliśmy na samochód Zis-5 skrzynkę granatów zaczepnych. Jedziemy. Zatrzymujemy się w pewnym oddaleniu za naszym obozem nad brzegiem rzeki, gdzie znajdują się stawy rybne. Patrzymy, od strony obozu zbliżają się trzy, czy cztery terenowe willysy z radiostacjami. Na długiej antenie jednej z nich czerwona chorągiewka. W pierwszym podjeżdża gen. Zygmunt Berling z jakimś majorem. W drugim generałowie rosyjscy.
-Zdrastwujtie rebiata, przywitał nas najstarszy rangą Rosjanin. Wiecie po co tutaj przyjechaliście? Będziemy łowić ryby.
-Pokażcie, jak umiecie rzucać granatami. Każdy niech liczy swoje wybuchy.
-Brasaj ! (rzucaj) - padła komenda. Gdy zdetonowały wszystkie granaty usłyszeliśmy:
-Prygaj! (skacz) Sam rzucił się do wody, my za nim.
Ogłuszone szczupaki pływały po powierzchni. Łapaliśmy jedną ręką, drugą odgarnialiśmy wodę, płynąc do brzegu.
- Nie tak chwytaj, bo ci ucieknie.
- W zuby! Sam chwycił w zęby potężnego szczupaka, szamoczącego się wokół jego głowy, pokazując jak mamy to robić. Połów trwał może 15 minut. Zapełniliśmy wanny rybami. Było ich ok. 15 kg.
- Wszystkie wyzbierać, do jednej sztuki! Generał w czerwonych badejkach pobiegł do rzeki aby umyć się w czystej wodzie. Gdy wrócił, mówi:
- Musimy pozostawić po sobie porządek. Nielzia (nie wolno) głuszyć ryby, ale nam, frontowcom wszystko wolno.
Generał pożegnał się z nami. Z radiostacji dobiegały głosy meldunków z całego frontu.
Odjechali.
-Kto to był? Pytamy naszego Połzuna.
- Wiecie, to był dowódca frontu białoruskiego, marszałek Żukow. Wizytował naszą dywizję. W tym czasie płk. Berling otrzymał awans na generała brygady. Działo się to na półtora miesiąca przed bitwą pod Lenino.
Po zakończeniu cyklu ćwiczeń i zdaniu egzaminów podoficerskich otrzymaliśmy przydziały bojowe w ramach 3 pułku piechoty 1 dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Trafiłem do czwartej kompanii fizylierów.
1 września 1943 r., w czwartą rocznicę napaści hitlerowców na Polskę wyruszyliśmy na front. Na stacji Chrustowo załadowaliśmy się do eszelonu wojskowego. Jechaliśmy 180 km do Moskwy i następne 150 km do Wiaźmy. Stamtąd do Smoleńska na piechotę i dalej pod Lenino. W dzień kryliśmy się w lasach, nocą odbywały się marsze. Szosy zniszczone przez czołgi, wszystkie mosty i przepusty na rowach wysadzone w powietrze. Co kawałek przeszkoda wodna. Po kolana w wodzie musieliśmy przenosić sprzęt i pomagać wozom taborowym pokonywać przeszkody. Był już przecież październik z niskimi temperaturami. Najtrudniej było ze snem. W nocy maszerowaliśmy, w dzień zamiast odpoczywać i spać musieliśmy się okopać, ubezpieczyć i wykonać dziesiątki innych zadań. Po czterech dniach ludzie byli do niczego. Zasypiali w marszu. Przewracali się i zasypiali nawet w rowie.
Przed bitwą nie było żadnego odpoczynku. Normalne zajęcia, zajmowanie stanowisk, maskowanie się. Zatrzymaliśmy się 3-4 km. przed rzeczką Miereją. Nasz 3 pp znajdował się w odwodzie. Por. Połzun, który dowodził naszą kompanią pod Lenino był przewidującym dowódcą. Przyszedł rozkaz aby okopać się na dole, w podmokłym terenie. -Mam to gdzieś, powiedział, tutaj macie okopać się na górce, koło mnie, a nie w wodzie. Miał rację. Ci co znaleźli się na dole, porządnie przemarzli..
W drugim dniu bitwy, w bagnie na torfowisku obok mojego stanowiska upadł pocisk artyleryjski dużego kalibru. Przysypało mnie błotem. Pamiętam dźwięk podobny do tłuczonego szkła i przestałem cokolwiek słyszeć. Tak zakończyła się dla mnie bitwa pod Lenino. Zostałem odtransportowany na tyły. Dolegliwość związana z utratą słuchu trwała kilka dni. Tamte problemy powracają i odbijają się dzisiaj na moim zdrowiu. Mam kłopoty ze słuchem. Po bitwie 1 Dywizja została wycofana z frontu. Zimę spędziliśmy na Ukrainie w rejonie Kiwierc. Do dalszych działań bojowych zostaliśmy włączeni pod koniec sierpnia 1944r. na przedpolach Warszawy.
- Panie Wiktorze, czy mógłby Pan wspomnieć swoich współtowarzyszy broni, dowódców i kolegów z którymi dzielił pan trudy wojennej tułaczki?
- Dowódcą 3 pułku piechoty był pułkownik Piotrowski, taki rosyjski Polak. Spotkałem go pod koniec wojny w szpitalu w Legionowie. Był ciężko ranny. Przywieziono go do sali naprzeciwko. Odwiedziłem go, rozmawialiśmy ze sobą.
Jak wspomniałem wcześniej, pod Lenino dowódcą kompanii był por. Połzun. Później kompanią dowodził aż do swojej śmierci na Wale Pomorskim ppor. Alfred Sofka. Polak ze Śląska, siłą wcielony do armii niemieckiej. Na froncie wschodnim dostał się do niewoli sowieckiej i przebywał w łagrze na Syberii, skąd podobnie jak my, trafił do wojska polskiego. Ze względu na jego przeszłość nie do końca ufali mu przełożeni. Miejcie na niego oko, słyszeliśmy od politycznego. Nas z pewnością pilnował ktoś inny. Taki to był sowiecki system wojskowej nieufności.
Plutonem fizylierów dowodził plutonowy podchorąży Jakub Klein.
Do grona bliskich kolegów zaliczyć mogę plut. Stefana Ungera, bardzo zdolnego i bojowego chłopaka. Gdy walczyliśmy nad Wisłą, trzeba było złapać "języka" ( jeńca, w celu uzyskania informacji o ruchach nieprzyjaciela - przyp. J.O.) Miałem płynąć ja, Stefan i jeszcze jeden kolega z rkm-em. Dowódca mówi do mnie: -Ty nie popłyniesz. Unger pochodził ze Śląska, dobrze mówił po niemiecku i był znakomitym pływakiem. W tym samym czasie Niemcy wybrali się na naszą stronę. Na Wiśle spotkały się dwie łódki. Niemcy pierwsi otworzyli ogień, byli bliżej swojego brzegu. Tak zginął Stefan. Tylko jednemu z naszych udało się uratować. Ranny jakoś dopłynął do brzegu i opowiedział o tym tragicznym zdarzeniu.
Innym kolegą był kpr. Antoni Gaudyn. Nad Wisłą rekrutowano kandydatów do Biura Ochrony Rządu. Byliśmy na rozmowie u NKWDzisty. Nie pasowałem. Ojciec posiadał 18 hektarów, a więc "kułak". Antoni poszedł do BOR-u. Miał mnie później ściągnąć do siebie ale już się nie odezwał. Został później majorem i dowódcą Kompanii Reprezentacyjnej.
Kapral Tadeusz Reduta, zaginął bez wieści gdy zdobywaliśmy Pragę. Automat znaleźli ale właściciela nie było. Byłem przesłuchiwany przez śledczego na tę okoliczność.
Kapral Czesław Juszczak - w czasie szkoły był moim drużynowym.
Kapral Mosze Lewiej, pisarz kompanijny, wyznający zasadę "blisko kuchni - daleko od frontu". Miał wtedy ok. 25-26 lat.
Mikołaj Skleś, ur. w 1916 r, zginął na Wale Pomorskim.
-Zapewne utkwiły w Pańskiej pamięci jakieś szczególne sytuacje frontowe. Czy zechciałby Pan o nich opowiedzieć?
- Pamiętam pierwszego rannego. Tu, na Pradze, w sąsiedztwie naszych stanowisk ogniowych miały swoje stanowiska rosyjskie działka przeciwpancerne 45 mm. Obok jednego z dział upadł nieprzyjacielski pocisk artyleryjski. Nie ma tam co zbierać, pomyślałem. Patrzę w tę stronę i widzę, że jeden z żołnierzy się rusza. Podbiegłem, zarzuciłem na plecy i przeniosłem za murek. Oglądam. Tam gdzie but żołnierza widzę tylko pół stopy, reszta urwana razem z butem. Na początku leciała krew, po chwili przestała. Oglądam dalej. Na korpusie pocięty odłamkami ale żyje. Na chwilę odzyskał przytomność. Jak mnie chwycił za szyję!!!.
- Drużok! Spasaj!!! (przyjacielu, ratuj) - wzrusza się po latach pan Wiktor, nie mogąc wydobyć słowa.
Za chwilę zabrali go sanitariusze. Czy przeżył, tego nie wiem. Widok był przerażający.
- W walkach pod Warszawą, gdy zdobywaliśmy niemieckie umocnienia na przedpolach Pragi miałem dużo szczęścia - kontynuuje pan Wiktor. Wprawdzie zostałem lekko ranny na plecach, w okolicy łopatki. Mogło się jednak zakończyć inaczej.
Pocisk rykoszetem odbił się od ziemi i przeleciał po moich plecach, kilka centymetrów od ucha. Poczułem jakby uderzenie młotkiem. Zdrętwiała mi ręka. Zobaczyłem w tym momencie całe swoje życie i rodzinę. Ale dostałem, chyba koniec ze mną - pomyślałem. Niemiecki cekaemista jeszcze raz puścił serię w moją stronę. Podniosły się przede mną obłoczki wyrzucanej przez pociski suchej ziemi. Udałem, że zostałem trafiony. Znieruchomiałem. W odległości ok. 70 m. zauważyłem strzelający w naszą stronę ckm (ciężki karabin maszynowy). Gdy odzyskałem czucie w palcach ręki, zacząłem gorączkowo rozglądać się, aby znaleźć jakieś lepsze schronienie. Strzelec rozpoczął ostrzał celów w innym kierunku. Zauważyłem w odległości kilku metrów lej po pocisku artyleryjskim. W mgnieniu oka odbiłem się ze swojego miejsca i wpadłem do leja. Niemiec zauważył mój ruch i pociągnął serię w moją stronę. Pocałuj mnie w nos - pomyślałem sobie. Mój automat zasypany piachem okazał się nieprzydatny do walki. Wyciągnąłem zamek pepeszy, przetarłem szmatą, złożyłem. Wszystko gra. Ostrożnie rozpocząłem obserwację przedpola. Zauważyłem stanowisko ckm-u, w wysokim okopie pod siatką maskującą. Niemiec przerwał ostrzał i wysunął głowę aby obejrzeć przedpole. Wymierzyłem w jego stronę i gdy rozpoczął kolejny ostrzał, puściłem serię. Jego ckm zamilkł. Po chwili nasi podrywają się do ataku. Huraaaaa! Ckm nie strzela. To dobrze - pomyślałem. Gdy wpadliśmy do okopów, dowódca plutonu polecił mnie i koledze sprawdzić to stanowisko ckm-u. Dla bezpieczeństwa rzuciliśmy granaty niemieckie, których pełno było w okopie. Podchodzimy. Cisza. Nikogo nie ma. Na dnie okopu leży plecak tego strzelca i zakrwawiony hełm. Widocznie koledzy zabrali ze sobą rannego celowniczego. Nie wiem czy biedak przeżył. Podchodzę do cekaemu, naciskam spust a on strzela. Dla bezpieczeństwa wyciągnąłem zamek i odrzuciłem najdalej jak tylko mogłem. Tak się skończył mój pierwszy pojedynek z Niemcem.
-Po zdobyciu Pragi zapewne wiedzieliście o walczących powstańcach w lewobrzeżnej Warszawie. Jak reagowaliście, jakie były nastroje wśród żołnierzy? Co mówili dowódcy?
- Myśleliśmy, że pójdziemy na pomoc Warszawie. Słyszeliśmy odgłosy walk, widzieliśmy płonące budynki. Jeden z naszych batalionów zdobył przyczółek czerniakowski. Sądziliśmy, że kolejne pododdziały pójdą za nim. Okazało się inaczej. Stalin zabronił kontynuowania natarcia. Jak się później okazało, była to sprawa polityczna. Berling został odsunięty od dowodzenia dywizją.
Kiedy w 1956 r. pracowałem w PGR Parzęczewo, pomiędzy Kamieńcem a Grodziskiem w powiecie kościańskim, byłem odpowiedzialny za zorganizowanie nagonki w czasie polowania. Dyrektor wezwał mnie do siebie i mówi: -Panie Szalaty, niech tylko będzie porządek w czasie polowania. Same szychy przyjeżdżają. -A kto ma być? - pytam.
- Generał Berling. Zajmuje się sprawami kontroli PGR-ów, Ponadto rosyjski generał i jakiś Chińczyk z ambasady.
-Znam go. Taki chłop - można z nim śmiało porozmawiać.
Na koniec polowania skierowałem się w stronę Berlinga. Strzelał do przebiegającego przez dukt leśny lisa ale nie trafił.
- Panie generale, nie udało się!
- A skąd mnie pan zna? - pyta zdziwiony.
-Starego żołnierza zawsze można poznać! Przedstawiłem się, wspominając, że byłem jego podkomendnym.
- To dobrze. Zaprowadził mnie do swojej powózki.
- Ale trofeum zdobyłem, powiada do swoich współtowarzyszy. Spotkałem swojego żołnierza.
- Panie generale, a gdzie nam się pan podział pod Warszawą? - zapytałem. Gdzie pan zniknął?
- Takie losy żołnierza. - odpowiedział z zadumą. Inne zadania otrzymałem.
Jak się dowiedzieliśmy, został wykładowcą w szkole oficerskiej a później w Akademii Sztabu Generalnego.
Po zdobyciu Warszawy w styczniu 1945 r. pułk nasz i cała dywizja zostały skierowane na Wał Pomorski, gdzie trwały ciężkie walki z Niemcami. Z tego okresu pamiętam takie zdarzenie.
Otrzymaliśmy zadanie przeczesania lasu w celu sprawdzenia obecności nieprzyjaciela. Skradaliśmy się wśród drzew. Na początku wszystko przebiegało pomyślnie. Po jakimś czasie snajperzy rozpoczęli ostrzał naszych żołnierzy. Każdy kolejny strzał eliminował moich kolegów. Dostrzegłem podniesioną rękę jednego z nich i podbiegłem. Okazało się, że dostał postrzał w jamę brzuszną. Obok w zagłębieniu terenu stał paśnik dla zwierzyny. Zaholowałem kolegę w to miejsce, rozebrałem i założyłem opatrunek osobisty. Kończyłem, gdy padł drugi strzał. Tym razem trafił w pierś opatrywanego kolegi, tuż obok mojej głowy. Gdyby snajper zdecydował się na jeszcze jeden strzał byłoby i po mnie.
-Jak widać, działania wojenne niosły wiele zaskakujących, trudnych do przewidzenia sytuacji, niewytłumaczalnych z racjonalnego punktu widzenia. Innymi słowy, doświadczał Pan na własnym przykładzie działania Opatrzności Bożej. Czy zechciałby Pan opowiedzieć o podobnych przypadkach?
-Często zadaję sobie pytanie, dlaczego taka czy inna sytuacja zakończyła się w taki a nie inny sposób? Mogła się przecież zakończyć inaczej.
Było to na Wale Pomorskim na przełomie stycznia i lutego 1945 r. Wezwał mnie do siebie dowódca kompanii ppor. Sofka i postawił zadanie: Pójdziesz do ., (tu wymienił nazwę miejscowości, której nazwy dzisiaj nie pamiętam) i przyprowadzisz nowych żołnierzy, stanowiących uzupełnienie stanu osobowego naszej kompanii. W czasie ostatnich walk bardzo uszczuplony został jej stan osobowy. Zameldujesz się za dwa dni. Gdy wróciliśmy po wykonaniu zadania, dowiedziałem się o tragicznych wydarzeniach w naszym pododdziale. Kompania nasza została wysłana na rozpoznanie i dotarła w okolice miejscowości Podgaje. Jak się okazało, stacjonowały tam liczne odziały hitlerowskie. Na przedpolach tej wsi kompania została otoczona przez przeważające siły wroga. Wywiązała się zacięta, całonocna walka. Gdy zabrakło amunicji nasi zostali wzięci do niewoli. Jeńców zamknięto w stodole i rozpoczęto przesłuchania. Ppor. Sofka zaproponował ucieczkę. Rozerwano deski stodoły i zaczęto biec w kierunku lasu. W pogoń ruszyli niemieccy narciarze. Wielu kolegów zginęło, w tym dowódca kompanii ppor. Alfred Sofka. 32 żołnierzy Niemcy schwytali ponownie. Jeńców skrępowali drutem i żywcem spalili w tej stodole. Do dziś zadaję sobie pytanie, dlaczego tak się stało? Przecież w tej grupie żołnierzy, okrutnie zamordowanych, mogłem być również i ja.
Okrucieństwa wojny nie pozbawiały żołnierzy człowieczeństwa. Świadczy o tym dalsza opowieść pana Wiktora.
Zdarzyło się to również podczas walk na Wale Pomorskim. Leżałem okopany za gospodarstwem. Przede mną, nad rowem szedł niemiecki żołnierz.
- Hande hoh ! - krzyknąłem. On strzelił do mnie z pistoletu. Nie trafił. Strzeliłem w jego stronę, pod nogi.. Musiał być oficerem bo miał krótką broń i po moich ostrzegawczych strzałach wyrzucił pistolet. Trzymając ręce w górze wycofywał się tyłem, mamrocząc pod nosem; drei Kinder, drei Kinder. Zrozumiałem, że ma troje dzieci. Pozwoliłem mu odejść. Czy przeżył i wrócił do swoich dzieci ? Nie wiem. - zastanawia się mój rozmówca.
- Potem są zapłaty, te odgórne. Takie jest życie - wzrusza się pan Wiktor.
Pokazuje starą książeczkę do nabożeństwa w czerwonej, wytartej, jednostronnej okładce.
To jest mój podarunek. Modlitewnik żołnierza z 1941 r. z przedmową biskupa polowego WP Józefa Gawliny. Dostałem go w Sielcach nad Oką za dobre wyniki w nauce w szkole podoficerskiej. Wręczał to oficer polityczny. Można było wybrać bardziej praktyczne nagrody, np. koce.
Wybrałem modlitewnik i w każdym wolnym czasie siadałem i czytałem, pod przydrożnym drzewem, w okopie, w lesie. Wodę widział i biedę widział..
To jest mój skarb! - podsumowuje wyraźnie wzruszony pan Wiktor.
Swój szlak bojowy Wiktor Szalaty zakończył 8 marca 1945 r. na Wale Pomorskim. Odłamek z miny moździerzowej uszkodził prawe biodro. Wskutek odniesionej ciężkiej rany trafił do szpitala wojskowego w Otwocku, gdzie spędził trzy miesiące. To tam dotarła do niego wiadomość o zakończeniu działań wojennych w Europie.
Rodzina pana Wiktora szczęśliwie powróciła do Ojczyzny w 1946 roku.
Wspomnień wysłuchał i do druku przygotował Jerzy Osypiuk.
SKARB p. Wiktora -żołnierski modlitewnik . Sielce n.Oką, sierpień 1943 r.
Wiktor z Frankiem Sobczakiem
Wiktor Szalaty, Olsztyn, X. 1945 r. 15 Dywizja Piechoty